Dziesięć promili alkoholu w próbce denata z Bochni zdumiało specjalistów medycyny sądowej z UJ. Pobrano ją od ofiary tragicznego wypadku. Badanie miało być ważnym dowodem w policyjnym śledztwie. Ile jest wart taki dowód? – takie pytanie stawia dzisiejszy „Dziennik Polski”.
Kolejny raz gazeta publikuje duży artykuł poświęcony prosektorium w Bochni. Poprzednio chodziło o pobieranie kości osób zmarłych. Tym razem tekst Zbigniewa Bartusia dotyczy próbek krwi, do których dostęp miały mieć przypadkowe osoby.
Jak podaje dziennik, prokuratorzy z Brzeska zbadają „dziwny przypadek 'skażenia’ próbki krwi pobranej od Jana B.”. Zdumieni analitycy z krakowskiego Zakładu Medycyny Sądowej CM UJ znaleźli w krwi drobnego przedsiębiorcy, który zginął sześć lat temu w wypadku w Bochni… 10 promili alkoholu – czytamy.
Byłby to rekord godzien księgi Guinnessa, ale zaalarmowana przez naukowców policja odkryła, że alkohol trafił do krwi zmarłego… po jego śmierci. Po prostu laborant z bocheńskiego prosektorium potraktował pobraną ze zwłok próbkę spirytusem. Prokuratura podejrzewała, że zrobił to, by „pomóc uniknąć odpowiedzialności karnej sprawcy wypadku”. Postępowanie zostało jednak umorzone, bo prokurator uwierzył laborantowi, iż „do skażenia doszło przez przypadek” – pisze Zbigniew Bartuś.
Dziennikarz dowodzi, że tego rodzaju sytuacje mogą mieć poważne skutki np. z punktu widzenia firmy ubezpieczeniowej. W artykule opisano również praktykę przewożenia krwi w niewłaściwych warunkach, nieraz w wysokiej temperaturze. Najgorzej jest latem: krew fermentuje i samoistnie powstaje w niej alkohol, nawet do 1,3 promila. Zwłaszcza że – aby oszczędzić na transporcie – policja gromadzi niekiedy przez dłuższy czas większe partie próbek i wozi je hurtem – czytamy.
Więcej w dzisiejszym wydaniu „Dziennika Polskiego”.