Refleksje na niedzielę: W dniu chrztu otrzymałeś „paszport” do wieczności!

Trzydzieści lat po swoim narodzeniu Jezus przychodzi nad Jordan. Opuścił swój Nazaret i ojczystą Galileę. Przybył „do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego”. Żydzi przyjmowali chrzest Jana, jako znak gotowości do pokuty, nawrócenia i uświęcenia. Chrystus Pan tego nie potrzebował. Przez chrzest w Jordanie wybrał On wodę, jako znak swego sakramentu, który uświęci miliardy ludzi na ziemi.

Chrystus Pan przychodzi nad Jordan, aby podkreślić konieczność nawrócenia, przemiany wewnętrznej dla wszystkich. Jezus przychodzi nad Jordan jako jedyny człowiek, który nie jest grzesznikiem. Bierze jednak na siebie grzech, aby usunąć go spośród ludzi.

Jezus nad Jordanem zostaje uroczyście przedstawiony ludzkości. Z wyżyn nieba dał się słyszeć głos: „Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. Te słowa Bóg wypowiada także o każdym z nas w dniu naszego chrztu. Otrzymaliśmy wówczas również legitymację dzieci Bożych i paszport na drogę do niebieskiej Ojczyzny. Nie wolno nam zapomnieć o tym, że w chwili chrztu Bóg objawił się naszej duszy, została nawiązana ścisła więź z żywym Bogiem i zostaliśmy podłączeni do Bożego prądu, byśmy mogli odtąd czerpać życie z Boga. Czy w ciągu swojego życia nie zerwałeś tego „połączenia” z Bogiem?

Chrzest to wielki zaszczyt, ale zarazem obowiązek i wielka odpowiedzialność. Wynika z niego obowiązek ustawicznego nawracania się i upodabniania się do naszego Boga. Pisarz katolicki – Bruce Marshal – napisał w jednej ze swoich powieści, że wielu dzisiejszych chrześcijan to „ochrzczeni niktowie”. Ma on, niestety, rację. Tak jednak być nie powinno. Każdy z nas został powołany, by być dzieckiem Bożym, a nie Bożym podrzutkiem.

A jak ten pierwszy dzień bycia członkiem Kościoła wygląda w wielu spośród naszych „wierzących” rodzin? W książce „Kościół dla średnio zaawansowanych” Szymon Hołownia tak napisał: Jaki chrzest?! Księża mogą katechizować lud, ale lud i tak wie swoje. W polskiej tradycji zamiast chrztu mamy więc „chrzciny”! Kościelny obrzęd polania wodą to przecież zwykle tylko konieczny wstęp do grubszej imprezy w domowych pieleszach, gdzie rodzice przepijają do chrzestnych, a ci nie pozostają im dłużni. I tak aż do czasu, gdy na stół wjedzie specjalność pani domu – zrazy. A wódeczka i zrazy (palce lizać!) To przecież nie są okoliczności sprzyjające roztrząsaniu teologicznych subtelności. Więc – zdrowie małego! Tą aklamacją polscy katolicy czczą powiększenie się wspólnoty Kościoła powszechnego o nowego członka, który nieświadom doniosłości chwili, śpi sobie spokojnie w beciku.

I chyba niejednokrotnie z tymi słowami trzeba się zgodzić. Ale czy tak ma być?!” Czy tak nie wyglądały uroczystości związane z chrztem twojego dziecka? Czy w ten dzień nie zatracamy wyjątkowości chwili i faktu, który się dokonuje?

Uświadommy sobie, że nie możemy w ciągu naszego życia zgubić swojej chrześcijańskiej legitymacji i swego paszportu do Królestwa Bożego. Tej godności dziecka Bożego nie wolno nam schować do szuflady i zamknąć na klucz. Jakiego Chrystusa ja pokazuję światu? Czy każdego dnia chlubię się tym, że jestem człowiekiem ochrzczonym? Czy ten fakt wpływa na moje życie i moje codzienne wybory? Niejednokrotnie da się słyszeć wyrzut młodych ludzi, którzy mają żal do rodziców, że ich „skazali” na bycie ochrzczonymi. Ale to dzieje się dlatego, że my dorośli nie żyjemy tak jak ludzie wierzący. Nie żyjemy łaską sakramentu chrztu!