Burmistrz Stefan Kolawiński uważa, że wysoka frekwencja i międzypokoleniowe spotkania każą pozytywnie ocenić święto miasta na Smykowie.
W obliczu głosów krytykujących lokalizację święta miasta na jego obrzeżach, burmistrz zwraca uwagę, że Dni Bochni rozpoczęły się w piątek w kościele św. Pawła, a następnie w wirydarzu bocheńskiego Muzeum. Dni Bochni należy rozumieć jako święto miasta, święto jego mieszkańców. Chcemy zaakcentować naszą tożsamość, związek z tym miastem i chcemy cieszyć się z tego, że jesteśmy jego mieszkańcami – mówi burmistrz Stefan Kolawiński.
Jako argument za tym, że Dni Bochni na Smykowie już drugi rok z rzędu były imprezą udaną, burmistrz podaje wysoką frekwencję. Jak wiadomo, na Rynku miejsca wystarczało jedynie na scenę i ewentualne dmuchane zabawki dla dzieci. Nie było mowy o większym lunaparku, cateringu i parasolkach z piwem, co na Smykowie jak widać cieszy się dużym powodzeniem.
Mnie osobiście bardzo odpowiada charakter tych uroczystości z jednej prostej przyczyny: jeżeli widzi się wnuka w towarzystwie dziadków, spotkanie znajomych ze znajomymi, to inaczej na to można spojrzeć niż tylko płyta Rynku i nic więcej, gdzie praktycznie gromadzi się tylko sama młodzież. Natomiast na błoniach smykowskich jest to spotkanie międzypokoleniowe. I wydaje mi się, że ten walor jest przeważający i determinujący w zasadzie kolejną lokalizację również w tym samym miejscu – mówi burmistrz.
Wydaje mi się, że mamy zbyt mało możliwości na to, żeby spotykać się w większej gromadzie, czuć tożsamość, jedność tego środowiska, móc spotkać się, porozmawiać z osobami, których się nie widzi przez rok. Tutaj jest taka możliwość, możliwość przebywania na świeżym powietrzu – podsumowuje Stefan Kolawiński.