Pokonali na rowerach 1000 km górską granicą Polski – zdjęcia

Ekspedycja rowerowa przez całą południową górską granicę Polski zakończyła się sukcesem. Kamil Łazowski ze Starego Wiśnicza i Szymon Anioł z Jastrzębia Zdroju przemierzyli trasę od Świeradowa Zdroju po Wetlinę, od Śląska po Bieszczady. Pokonując ponad 1000 km połączyli dwa główne szlaki górskie Polski: Główny Szlak Sudecki oraz Główny Szlak Beskidzki.

Korespondencja Kamila Łazowskiego:

No i udało się! Mimo deszczu, mrozu, śniegu (!) i kłopotów ze sprzętem – ukończyliśmy wyprawę! A była to nie lada przygoda. Teraz zasiądźcie bracia do ogniska, posłuchajcie, jak to było.

Trasa wyprawy w wielkim uproszczeniu wiodła od granicy z Niemcami aż po granicę z Ukrainą, czyli od Świeradowa Zdroju po Przemyśl. W większym zaś zbliżeniu można dostrzec, iż często pokrywała się z dwoma głównymi szlakami Polski – Sudeckim i Beskidzkim. Wiadomo, iż nie na całym dystansie, jednak na sporej części – tak.

Wszystko zaczęło się 6 Września, kiedy to wyruszyliśmy o 4:30 na pociąg z Zebrzydowic (wyjazd pociągu 5:30). Dotarliśmy na chwilę przed odjazdem, dzięki czemu troszkę zmarzliśmy. (Aha, warto to dodać już na wstępie – podczas właściwie całej wyprawy było przeraźliwie zimno. Na tyle, iż jazda w stroju, polarze i kurtce na podjazdach wcale nie zapewniała choćby minimalnego komfortu cieplnego).Skład przyjechał punktualnie, dzięki czemu wyruszyliśmy najpierw w kierunku Czechowic, potem Katowic, Wrocławia, by finalnie kierować się na Jelenią górę (z 70minutowym opóźnieniem…). W Jeleniej byliśmy koło 19.

Troszkę zrujnowało to nasze plany dojechania tego dnia do Świeradowa, gdyż już pół godziny później było całkowicie ciemno, a trzeba było jeszcze rozbić obóz, rozpalić ognisko. Tym sposobem zatrzymujemy się obok kamieniołomu, pół godziny pedałowania przed Świeradowem. Niebo było przecudne tej nocy, droga mleczna na wyciągnięcie ręki!

Dzień kolejny, pobudka godz.5:00. Zimno jak jasny pieron, na polu jeszcze ciemno. Widno zaczyna się robić dopiero koło 5:40. Zostajemy chwilkę dłużej w śpiworach, izolując tyle ciepła, ile tylko się da. Wcinamy zimny mleczny start(przyrządzony na śniadanie jeszcze wieczorem), zbieramy namiot i jedziemy dalej. W Świeradowie jesteśmy przed 8, tu tez spożywamy nieco obfitsze śniadanie. Znajdujemy szybko szlak czerwony i lecimy na Stóg Izerski. Tam kilka zdjęć, kaszka kuskus z sosem pomidorowym i grzejemy dalej. Jedziemy cały czas szlakiem czerwonym aż do Szklarskiej Poręby. Stąd zielonym chwilkę (piękny wodospad po drodze), dalej drzemy drogą pożarową i szlakami żółtym czarnym i zielonym aż do czerwonego. Dojeżdżamy nieco za Kowary, gdzie rozbijamy obóz. Drewno przykryte wieczorną rosą nie bardzo chce się palić, a gazety zamokły. Ratuje nas kora brzozowa, która rozpala ognisko w mig. Nie mieliśmy jeszcze pojęcia, jak zimno będzie w nocy i jakim błędem było postawienie namiotu obok strumienia…W ciągu dnia na niebie zaczęły pojawiać się Cirrusy i Altrostatusy, co wróżyło załamanie się pogody za kilka dni i długotrwałe opady. No i nadchodzący niż…

Pobudka jak zwykle nieco się przesunęła z powodu zimna i ciemności zalegającej dookoła. Ale jak już ruszyliśmy, tak dotoczyliśmy się do Lubawki, dalej cały czas czerwonym przez Górę Św.Anny, na której to spotkaliśmy bardzo życzliwego pana, który opowiedział nam wiele ciekawostek na temat pobliskiego klasztoru i okolicy. Ciśniemy dalej, Wielka Lesista, schronisko Andrzejówka – myślę, że te nazwy wiele mówią tym, którzy jechali szlak Sudecki. Zjeżdżamy do miejscowości i zaraz wbijamy się na kolejne pasmo. Po drodze znajdujemy świetne miejsce na nocleg – jest wiata, a niedaleko niej także strumyk. Nadchodząca noc wyjątkowo ciepła, ale strasznie wiało. Czyli niż faktycznie nadchodzi. Każdy podróżnik wie, że zwiastuje to jedynie zmianę pogody. Spodziewając się więc deszczu idziemy spać….

…I nie myliliśmy się. Cały następny dzień miało padać. Hmm..w sumie to padało już do końca wyprawy. Ubieramy wszystko, co mamy, bo zjazd szykuje się dość długi. Początkowo teren, który następnie przechodzi w asfalt, prowadzący aż do podejścia na Sowę. W schronisku zatrzymujemy się na chwilę gawędząc sobie z właścicielką o lokalnych grzybach gigantach, Wojsku Polskim, które miało okazję tam odbywać szkolenia, o tem i owem… Nie ma czasu, ruszamy dalej, ale…wychodzimy ze schroniska, a tu brak powietrza w tylnej oponie! Szybka wymiana dętki i ogień. Zdobywamy Sowę w deszczu i ruszamy czerwonym na południowy wschód. Mijamy Zygmuntówkę, gdzie wbijamy tylko pieczątkę i kierujemy się na południe, na Srebrną Górę. Przemokliśmy jak jasny pieron, tu zatrzymujemy się na chwilę na ciepłą herbatkę, grzejemy się i jedziemy dalej, drogami pożarowymi w kierunku Barda, skąd żółtym (na mapie. W praktyce jest to szlak zielony) kierujemy się do Złotego Stoku, gdzie robimy potężne zakupy, odjeżdżamy kawałek czerwonym w las i nieopodal stawu, miedzy świerkami rozbijamy obóz. Ognisko było całkiem niezłe tego dnia, zjedliśmy porządnie, więc można było wreszcie komfortowo położyć się spać.

…Rano obudziły nas odgłosy zrywki drzew. Trzeba było cichcem składać namiot i spadać co prędzej. Szlak tego dnia mocno nas zawiódł – wiódł bowiem właściwie cały czas asfaltami. W Paczkowie dodatkowo spowodował zamęt, bo pojawiły się właściwie dwa szlaki czerwone. Dojechaliśmy jednym na dworzec PKP, ale cóż to? Koniec szlaku? Aaa, chyba ty, ja tu na pewno nie skończę! Znajdujemy więc ten prawidłowy i lecimy na Głuchołazy.

Nie wiem, czy jakiemuś piechurowi chciało się tędy dreptać…rowerem jest przyjemnie, ale pieszo nudą wiałoby na wiele kilometrów. Nie mówiąc już o tym, iż jest beznadziejnie oznaczony, wiedzie właściwie losowo. Zniechęceni więc, nie jedziemy z Głuchołaz do Prudnika terenem, ale drogą główną. Trochę do bani, ale jak mamy 100 lat szukać szlaku po górach to ja dziękuję.

A dalej z Prudnika do Jastrzębia Zdroju musimy dopchać się już asfaltem. Problem był tylko jeden – po drodze wypadł nam jeszcze jeden nocleg. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że pierwszy raz mieliśmy problem ze znalezieniem lasu! Dookoła bowiem wszędzie pola, łąki, ale ani jednego drzewa! Po długich poszukiwaniach udaje się w końcu znaleźć kawałek zalesionego terenu. Tam rozbijamy namiot, jeszcze nieświadomi tego, co miało nadejść w nocy. Idziemy spać spokojnie.

Budzimy się po godzinie, huk niesamowity! Wieje tak, jakby miało wydrzeć te drzewa razem z korzeniami. Leje tak, jakby miał zaraz powstać potop. Leżymy przestraszeni, nie wiadomo, kiedy jakiś konar spadnie nam na głowy… Szczęśliwie nic się nie stało i przeżyliśmy tą noc komety. Ale za dnia miał być znowu ognistych meteorów deszcz. Takiego dziadostwa dawno nie było, lało bardzo mocno cały dzień, a pedałować trzeba było… Dobiliśmy się do Raciborza, gdzie w McDonaldzie kupujemy jedną dużą herbatę na spółkę. Dodajemy doń 14 torebek cukru, no, teraz to smakuje! O godz.12 jesteśmy już w Jastrzębiu, tu możemy wreszcie się wysuszyć i chwilę odpocząć. Na najbliższe trzy dni zapowiadane są niesamowite deszcze, decydujemy się przeczekać.

…czas płynie, trzy dni minęły. Wstajemy rano i o dziwo – niebo jest czyste. Szybko się pakujemy i ruszamy w kierunku Ochab, skąd szlakiem wiślanym kierujemy się do Ustronia, by wbić się na Trzy Kopce, a dalej na Salmopol, Baranią Górę, do Milówki. Wydawało się, iż pogoda się utrzyma. Nic bardziej mylnego, popołudniu znów deszcz i syf. Przed halą Boraczą znajdujemy wiatę, gdzie rozbijamy obóz. Nocą jakieś większe zwierzę chodziło koło namiotu, ciekawe, co to mogło być.

Ranek nas nie zaskoczył – padało. Znowu. Ale trudno, dziś tylko do Zawoi, więc jakoś damy radę. Twardo napinamy muskuły i niedługo dojeżdżamy na Halę Boraczą, podbijamy pieczątkę i ciśniemy dalej. Redykalna zdobyta w minutę pięć. Podczas jazdy rok temu była tu wspaniała pogoda, widoki powalały. Teraz było widać jedynie krople wody gromadzące się na czubku nosa.. Schronisko na Hali Lipowskiej ku naszemu zaskoczeniu zamknięte. Na szczęście Rysianka jak zwykle nie zawodzi – tu ładujemy akumulatory kuskusem z sosem pomidorowym, grzejemy się i jedziemy dalej, na Mizową, gdzie planujemy kolejne grzanie, bowiem zimno jak jasny pieron tego dnia. Cali mokrzy dojeżdżamy do tymczasowego celu. Schronisko nic się nie zmieniło – jak klimatu nie miało, tak dalej go nie zyskało. Zjedliśmy porządnie i wyruszamy dalej, w deszczu przed siebie. Syf na szlaku niesamowity, błota po kostki, miejscami kompletnie nieprzejezdny. Decydujemy się minąć pasmo Mędralowej słowackimi drogami pożarowymi, troszkę na wschód od pasma granicznego. Zjeżdżamy tam więc i żółtym szlakiem dobijamy się do czarnego, skąd kierujemy się na Zawoję, gdzie czeka na nas ciepły kemping u rodziny Szymona. Tu musimy także przeczekać jeden dzień – zapowiadane są bowiem opady rzędu 28 litrów na metr kwadrat. To będzie widowisko.

Przeczekaliśmy, wyruszamy skoro świt. Szlakiem zielonym na Śmietankę, stąd na Policę już czerwonym. Na szlaku strumień, błoto i syf, ale jakoś się pchamy.. Podchodząc pod Śmietanową zaczęło robić się dziwnie zimno.

Nie bez przyczyny – na szycie czekało na nas ok. 5cm śniegu. No, tego to w telewizji jeszcze nie grali. Jest tak zimno, że nie możemy nawet na chwilę stawać, drzemy bez przerwy do schroniska. Tam ciepła zupka chińska, chwila na ogrzanie i jedziemy dalej szlakiem czarnym, pod Okrąglikiem w dół. Stąd dobijamy z 200m asfaltem do niebieskiego i już delektujemy się świetną jazdą pasmem Podhalańskim. Szlak oznakowany beznadziejnie, błota po kolana, ale trzeba jakoś jechać. Chwilkę nie wytrzymujemy dziadostwa i omijamy kilka szczytów asfaltem. Dalej jedziemy czerwonym aż do złączenia się z zielonym, by potem razem z nim kontynuować podróż. Widoki na Tatry – niesamowite. Mijamy nieprzejezdne całkowicie pasmo Żaru i w miejscowości Falsztyn znajdujemy kwaterkę za 15zł osoba. Robimy to z bólem serca, ale na namiot jest już zdecydowanie za zimno. Nawet nowe śpiwory, zapewniające komfort przy 6 stopniach wysiadają w takich warunkach. Choć w ciągu dnia pogoda była w miarę dobra, było przeraźliwie zimno.

Dzień kolejny. Chyba Was nie zdziwię, jak powiem, iż znów leje. Mijamy Niedzicę i niedługo wbijamy się na szlak Czerwony mijający Pieniny od południa. Szlak świetny, wiedzie brzegiem Dunajca i prezentuje się naprawdę przebojowo. Dalej na Przełęcz Gromadzką i czerwonym do Piwnicznej. Tu podejmujemy bardzo bolesną decyzję, której żałuję do teraz – jedziemy do Tylicza, ale nie przez góry, a przez asfalt. Za tym argumentem przemawiały szlaki przykryte całkowicie błotem, prawie że nieprzejezdne, ale z drugiej serce mówiło – mimo to, jeździe, jedźcie…-. Niestety, pojechaliśmy asfaltem. Od Tylicza jedziemy rowerowym do Izb, skąd czerwonym kierujemy się do Hańczowej, gdzie nocleg łapiemy w stadninie koni (10zł). Serdecznie polecamy, mili gospodarze!

Następny dzień o dziwo nie przywitał nas deszczem. Zaczęło padać dopiero po południu, co nieco podniosło nam morale. Jedziemy przez Magurski Park Narodowy szlakiem żółtym. Szlak wiedzie tu bardzo przyjemnie.

Przeskakujemy na kamieniach potoku, mijamy ruiny wysiedlonej wsi Nieznajowej (ruiny w znaczeniu cerkwisko), mijamy chatkę w Nieznajowej i kierujemy się na Krempmną, skąd drogami gruntowymi przez Olchowiec do Tylawy. Stąd chwilę asfaltami, potem drogami pożarowymi pchamy się na szczyt Smokowiska, a dalej na Tokarnię. Zjeżdżamy czerwonym do stacji narciarskiej i dróżką kierujemy się do Karlikowa.

Tu dowiadujemy się, że niecały tydzień przed nami na przełęczy pod Tokarnią niedźwiedzica z młodymi przegoniła kilku turystów. To dopiero nowina!

Kolejnego dnia kierujemy się drogami pożarowymi w kierunku Leska. Mijamy po drodze popadające już w ruinę stare budynki PGRów, ciekawy widok.W Lesku robimy zapasy jedzenia i ciśniemy dalej. Wbijamy na niebieski, który zaprowadzi nas prosto na Połoninki Arłamowskie i Kalwaryjskie. W tych okolicach panuje niezwykły klimat. Domostw jest jak na lekarstwo, a dookoła tylko łąki, pola i lasy. Widoki z połoninek – przebojowe. Odwiedzamy także sanktuarium w Kalwarii Pacławskiej i zjeżdżamy do Humnisk, gdzie przemarznięci i mokrzy znajdujemy znów nocleg za dyszkę. Aha, zapomniałem dodać, iż cały dzień lało.

Kolejny dzień – ostatni tej wyprawy – okazał się pogodowo bardzo sprzyjający. Było już tylko zimno, deszcz został przegnany, a nawet słoneczko pokazało się kilka razy. Kierujemy się na Fredropol, gdzie wstępujemy także na Mszę (w końcu niedziela). Organista jednak ostro dawał w gaz, wzbudzając przy tym sporo śmiechu nawet wśród lokalnej ludności. A widok nas idących przez kościół do Komunii w ubłoconych strojach chyba wzbudził największe zaciekawienie. Nic to, prujemy dalej szlakiem fortów – szlak czarny, a dalej wbijamy na czerwony i kierujemy się nim prosto do Przemyśla. Po drodze odwiedzamy kilka fortów, robimy zdjęcia i delektujemy się ostatnimi minutami jazdy na szlaku. W mieście robimy pokaźne zakupy do pociągu. Na miejscu piwo i kebab zwycięstwa. I w drogę, do domu…

Licznik pokazał troszkę ponad 1000km. Wyprawa udana, choć niesamowite zimno i deszcz dały się ostro we znaki na tyle, że od połowy musieliśmy zrezygnować ze spania w namiocie. Pierwszy raz tak się zdarzyło.

Straty w sprzęcie?

Największą był padnięty amorek. Tłumik przestał działać, stał się niesamowicie twardy i nic już nie mogło go uratować. Dla zainteresowanych – to RST Gila. Proszę się nie śmiać, wytrzymał ze mną ponad 5 lat i całą masę wypraw. Zastąpił go Suntour Epicon, spisuje się świetnie.

Poza tym trzy dziurawe dętki i jedna szprycha zerwana w przedostatni dzień w Szymonowym kole

Prowiant:

Mój:

Kaszka kuskus, sos pomidorowy w proszku, dwa chinole(zawsze w rezerwie, nigdy jako normalny pokarm), chleb, pasztet, dwie czekolady, 6 batonów musli z biedry. Wieczorami – o ile była możliwość – jadałem rybkę, serek wiejski lub konserwy mięsne. Taka ilość jedzenia starczała na co najmniej dwa dni

Szymon:

Prawie to samo, tylko zamiast kuskusu był makaron z sosem pomidorowym i przecierem.

Narzędzia: multitool, ściągacz do opon, klej, łatki zrobione ze starych dętek, opaski zaciskowe (szybkozłączki)

Higiena: mydło, pasta do zębów, szczoteczki do zębów, ręcznik szybkoschnący Fjord Nansen no i „srajtaśma”

Inne: latarka, scyzoryk, łyżeczki, talk, kubeczek stalowy, zapalniczka, kilka stron gazet na rozpałkę.

Apteczka: Bandaż elastyczny, altacet, fiolet, waciki,gripex, magnez

Odzież: Dwa stroje kolarskie (jeden z nich na sobie), polar, kurtka wiartówka, getry, trzy pary skarpet

Śpiwory: Fjord Nansen Finmark, Outhorn Microslim 200
;)
No i oczywiście koks w postaci multiwitaminy ;)

Wyjechaliśmy 6 Września, a wróciliśmy 22, co daje 16 dni. Faktycznej jazdy było 13 dni (3 dni
postoju z powodu zbyt wielkich opadów deszczu).

…Ciekawe, gdzie następnym razem poniosą nas nogi.